Kakofonia techniki i prędkości wplątuje się w korony starych drzew zacieniających bazę Randolph zupełnie nie odstraszając rozlicznych ptasich śpiewaków. Ich trele słychać najlepiej nad ranem, przed startami. I wieczorem, przed nocą, z lekkim tylko akcentem w tle dobiegającego z hangarów buczenia poddawanych próbom silników.
Poniżej snuje się muzyka mijanych samochodów, amerykańsko-meksykańskich rozmów, wibrujących warkotliwie kosiarek do trawy. Wszelkiej maści, kształtu i wielkości, jeżdżące, prowadzone, pchane i kosy walczą nie tylko ze zbyt długim źdźbłem, ale i dźwiękiem wygrażają potencjalnym żmijowatym napastnikom. Internety mówią, że około 40 000 ludzi ginie rocznie od ukąszeń. Część z nich na pewno w Teksasie. Dużo? Według Światowej Organizacji Zdrowia ran kąsanych ogółem szacuje się na pięć milionów rocznie. No to jednak sporo z nas przeżywa, uff. Nie zaszkodzi mimo to głośno tupać idąc po trawie. Co, mam nadzieję, odstraszy też różne stworzenia pająkowate, z którymi odczuwam wzajemną zapewne niechęć. Ale jeszcze nie jesteśmy w trawie. Na razie przy skrzydlatych pierzastych i śpiewających gdzieś na wysokości głowy, wokół której czasem i coś zabrzęczy złowrogo. Może komuś miłe pszczele bzyczenie. Mnie znowuż otrzeźwiła informacja o pewnej afrykańskiej pszczółce, słodko miodnej, odkrytej w Teksasie w 1990 roku. Od tamtej pory zdążyła już swym jadem zabić ponad 1000 osób. Niniejszym unikam dźwięków wszelkich bzykliwych zmierzających w moją stronę. Nie jestem sobolem, jeżem ani szczurem. Nie odznaczam się ich odpornością na pszczeli jad.
Gdzieś na tym poziomie słychać także mój przyspieszony oddech biegacza o wątpliwej kondycji. To znaczy byłoby słychać, gdyby go litościwie nie zagłuszały startujące z dopalaniem t-38. Choć mam wrażenie, że ten dźwięk opadając porusza co bardziej buntowniczo wyrośniętą trawą i wnika w ziemie wibrując asfaltem pod moimi fachowo amortyzującymi butami. Przy samej ziemi huczą też dmuchawy odmiatające nanoszone wciąż przez wiatr liście. Wietrznie jest w Teksasie prawie każdego dnia.
Jedynego dźwięku, którego mi brakuje to westernowo klimatycznego dudnienia bizonich stad wędrujących milionami przez amerykańskie prerie. Obawiam się, że więcej jest teraz przydrożnych steakhouse’ów serwujących mięso a’la bizon niż tych masywnych żubrowatych bestii. Pozostaje tylko wychylić klasycznie polską wódeczką słuszny toast za zdrowie bizonów ocalałych. Niech im się buczy i mruczy i dudni coraz liczniej.